Większość Polaków, ale także światowa opinia publiczna, nie chciała wyjaśniać sprawy Smoleńska nie dlatego, że ufała Rosjanom, ale dlatego, że po prostu bała się reakcji Moskwy. Pytano mnie wielokrotnie, czy nawet jeżeli ich zabito, to co, mamy wypowiedzieć wojnę Rosjanom? Problem w tym, że zamordowanie prezydenta, szefów najważniejszych instytucji państwowych i dowództwa armii jest już aktem wojny. Rosjanie, nie mogąc zrealizować inaczej swoich celów politycznych, użyli terroru. Trudno nie dostrzec dziesiątek analogii z zestrzeleniem samolotu malezyjskich linii lotniczych. To też zrobili rosyjscy terroryści.
Nie zauważając wojny, na pewno nie da się jej uniknąć. Można jedynie ponieść większe konsekwencje. Dzisiaj te konsekwencje będzie musiał ponieść cały świat, niestety z Polską na czele. Cztery i pół roku temu Rosja miała słabą armię i niewielkie rezerwy finansowe. Do żadnej większej awantury nie była gotowa. Od tamtej pory wydała na zbrojenia kilkaset miliardów dolarów i zgromadziła fundusze, które pozwolą jej przetrwać przynajmniej rok. Oczywiście rokowania makroekonomiczne są dla niej o wiele gorsze niż w 2010 r. (piszę o tym w obecnym numerze „GP”). Słabość rosyjskiej gospodarki jednak tylko zaognia sytuację. FR ma mniej do stracenia na wojnie, za to większe szanse na wygraną militarną w regionie. Władimir Żyrinowski, zawsze wypuszczany przez Kreml trochę przed szereg, twierdzi, że Polska będzie zrównana z ziemią. Nawet jeżeli to tylko rojenia radykała popierającego Putina, to wypowiedź jest znamienna. Za czasów Lecha Kaczyńskiego nikt nie odważyłby się tak straszyć Polski. Mieliśmy prezydenta, który bojaźliwy nie był. A straszyć warto tchórzy.
Tekst pochodzi z najnowszego tygodnika "Gazeta Polska" Nr 33/2014 z dnia 13.08.2014.